home
***
CD-ROM
|
disk
|
FTP
|
other
***
search
/
Aminet 30
/
Aminet 30 (1999)(Schatztruhe)[!][Apr 1999].iso
/
Aminet
/
demo
/
mag
/
wpz-ymadlo02.lha
/
Ymadîo02
/
Teksty
/
098
< prev
next >
Wrap
Text File
|
1999-01-12
|
18KB
|
499 lines
14 ð03º35Nienazwaneð04º01
Haward Phillips Lovecraft
"Nienazwane"
(The Unnameable)
Pewnego jesiennego popoîudnia, ja
i mój przyjaciel rozmawialiômy o
Nienazwanym, siedzâc obok
zdewastowanego grobowca, na
siedemnastowiecznym cmentarzu w
Arkham. Spoglâdajâc w stronë ogromnej
wierzby, której pieï byî niemal
wroôniëty w starâ nieczytelnâ pîytë,
rzuciîem nieco fantastycznâ uwagë o
upiornych i niewyobraûalnych sokach,
jakie kolosalne jej korzenie musiaîy
wysysaê z sëdziwej, cmentarnej ziemi;
przyjaciel mój skwitowaî jednak moje
sîowa ômiechem twierdzâc, ûe to
absurd i dodaî, ûe skoro na cmentarzu
tym, od ponad stu lat nikogo nie
pochowano, w ziemi nie mogîo byê
niczego, czym drzewo mogîoby odûywiaê
sië w sposób inny niû normalnie.
Poza tym - dodaî - moje nieustanne
dyskusje o Nienazwanym, nota bene
zgoîa dziecinne, zdawaîy sië
potwierdziê mâ niskâ pozycjë, jako
autora marnych opowieôci grozy. Zbyt
usilnie pragnâîem koïczyê swe
opowiadania obrazami lub dúwiëkami
paraliûujâcymi wszelkie poczynania
bohaterów i pozostawiê ich,
pozbawionych resztek odwagi, sîów czy
ôwiadków mogâcych opowiedzieê o tym,
co im sië przydarzyîo. Poznajemy
rzeczy - twierdziî - jedynie dziëki
naszym piëciu zmysîom albo religijnej
intuicji, stâd teû jest praktycznie
niemoûliwe mówiê o jakiejô rzeczy
bâdú zdarzeniu, którego nie sposób
opisaê przy pomocy definicji faktu
lub wîaôciwych doktryn teologicznych
- zwîaszcza kongregacjonalistów -
oraz modyfikacji, zawdziëczanej
tradycji i sir Arturowi Conan Doyle.
Z tym przyjacielem, Joelem
Mantonem, czësto prowadziîem dîugie,
leniwe dysputy. Byî on dyrektorem
liceum East High, urodzonym i
wychowanym w Bostonie przejawiajâcym
typowâ dla Nowej Anglii przepeînionâ
samozadowoleniem gîuchotë wobec
niektórych delikatnych niuansów
ûycia. Z jego punktu widzenia jedynie
nasze obiektywne postrzeganie miaîo
jakiekolwiek znaczenie etyczne, zaô
do koncepcji artysty naleûaîo nie
tyle rozbudzenie silnych wraûeï
poprzez dziaîanie, ekstazë i
zaskoczenie, ale raczej pozyskanie
zwykîego, spokojnego zainteresowania
i szacunku, dziëki dokîadnym,
szczegóîowym transformacjom
codziennych wydarzeï. Miaî obiekcje
przede wszystkim do moich
zainteresowaï tym co mistyczne i
niewyjaônione; bo choê bardziej niû
ja wierzyî w zjawiska paranormalne,
nie przyznaîby, iû sâ one odpowiednim
tematem do opisywania w ksiâûkach.
Dla jego praktycznego i logicznego
umysîu byîo wrëcz nie do pomyôlenia,
ûe umysî moûe znajdowaê wielkâ
przyjemnoôê w ucieczce od codziennych
obowiâzków i w oryginalnych,
dramatycznych rekombinacjach obrazów
wypaczonych czy zbanalizowanych przez
nudë i przyzwyczajenia. W jego
mniemaniu wszystkie rzeczy i odczucia
miaîy dokîadnie sprecyzowane
rozmiary, wîaôciwoôci, przyczyny i
skutki. I choê mgliôcie zdawaî sobie
sprawë, ûe umysî przechowuje niekiedy
obrazy i wraûenia dalece mniej
geometrycznej, uporzâdkowanej i
realnej natury, uwaûaî za
usprawiedliwione wyznaczenie granicy
tolerancji i wyrugowanie poza niâ
wszystkiego, co nie mogîo byê
doôwiadczone i zrozumiane przez
przeciëtnego obywatela. Poza tym byî
prawie pewny, ûe nie istnieje coô
takiego jak "Nienazwane" czy
niemoûliwe do opisania. To zwyczajnie
do niego nie przemawiaîo.
Pomimo iû zdawaîem sobie sprawë,
ûe argumenty wyobraûeï i metafizyki
sâ niczym w porównaniu z
samozadowoleniem ortodoksyjnego
pragmatyka, coô w krajobrazie, na tle
którego toczyliômy nasz sîowny
pojedynek sprawiîo, ûe staîem sië
bardziej zaciëty niû zazwyczaj.
Rozsypujâce sië pîyty grobowe,
majestatyczne drzewa i stuletnie
dwuspadowe dachy domów otaczajâcego
nas, nawiedzanego przez czarownice
miasteczka wprawiîy mnie w bojowy
nastrój, i z uporem zaczâîem broniê
swojego stanowiska, a niebawem
zdoîaîem nawet wedrzeê sië na
terytorium przeciwnika. Kontratak
bynajmniej nie byî trudny,
wspomniaîem bowiem, ûe Joel Manton
wierzyî w wiele przesâdów, których
nie uznawali inni wyksztaîceni ludzie
w jego wieku: w pojawianie sië w
odlegîych miejscach duchów
umierajâcych ludzi i w to, ûe na
szybach okien powstajâ odbicia twarzy
ludzkich, którzy przy nich siadywali.
W mych dywagacjach oparîem sië
wîaônie na ludowych wierzeniach i
przyjâîem, iû aby w nie uwierzyê,
naleûy równieû uwierzyê w istoty
duchowe, istniejâce niezaleûnie,
nawet po oddzieleniu sië od swych
cielesnych powîok. Dowodziîo to
moûliwoôci wiary w fenomeny
nadnaturalne, bo skoro umarîy moûe
przekazywaê swój widzialny, bâdú
wyczuwalny obraz na drugi koniec
ôwiata, albo "ukazywaê sië" przez
stulecia po swej ômierci, byîoby
absurdem odrzucaê ewentualnoôê, ûe w
opuszczonych domach gnieûdûâ sië
dawne, czujâce istoty, albo ûe
cmentarze przesycone sâ przeraûajâcâ,
bezcielesnâ inteligencjâ caîych
pokoleï. A skoro ducha, którego
obecnoôê przejawia sië w róûnorodnych
formach, nie obejmujâ ûadne prawa
dotyczâce materii, czemu miaîoby byê
czymô niezwykîym wyobraûenie sobie
fizycznie ûyjâcych, "martwych" istot
posiadajâcych, bâdú nie posiadajâcych
ksztaîtów, ich materializacja zaô, z
caîâ pewnoôciâ przez obserwatorów
zjawiska zostaîaby okreôlona mianem
"Nienazwanego". "Zdrowy rozsâdek" w
odniesieniu do tych spraw -
zapewniîem ciepîo mego przyjaciela -
jest jedynie dowodem braku wyobraúni
i dwuznacznoôci moralnej.
Nadszedî zmierzch, ale ûaden z nas
nie miaî ochoty przerwaê dyskusji.
Manton sprawiaî wraûenie jakby nie
poruszyîy go moje argumenty i
usiîowaî je obalaê trwajâc
niezmiennie przy swoim zdaniu, dziëki
czemu niewâtpliwie osiâgaî sukcesy
jako nauczyciel; jednak czuîem sië
zbyt mocny, by obawiaê sië poraûki. W
odlegîych oknach zaczëîy pojawiaê sië
ôwiatîa, ale my nie ruszyliômy sië z
miejsca. Na starym, rozsypujâcym sië
grobowcu siedziaîo sië nam
wyômienicie i wiedziaîem, ûe mój
prozaiczny przyjaciel nie przejmuje
sië ziejâcâ, mrocznâ szczelinâ w
naruszonej przez korzenie murarce,
nieomal tuû za naszymi plecami, ani
zîowrogim cieniem rzucanym przez
groûâcy runiëciem, opuszczony,
zdewastowany dom znajdujâcy sië
pomiëdzy nami a najbliûszâ oôwietlonâ
drogâ. Tak wiëc tkwiliômy w
ciemnoôciach, na uszkodzonym
grobowcu, opodal opuszczonego domu,
rozmawiajâc o "Nienazwanym" , a gdy
Joel przestaî wreszcie szydziê z
moich wypowiedzi, opowiedziaîem mu o
przeraûajâcym dowodzie,
potwierdzajâcym prawdziwoôê historii
bëdâcej gîównym obiektem jego drwin.
Moje opowiadanie miaîo tytuî "Okno
na poddaszu" i pojawiîo sië w
styczniowym wydaniu "Szeptów" w 1922
roku, inspirowane opowieôciâ Mathera.
W wielu miejscach, zwîaszcza na
poîudniu i wybrzeûu Pacyfiku, z
powodu skarg tzw. "porzâdnych
obywateli" w ogóle zaprzestano
sprzedaûy magazynu, w Nowej Anglii
jednak nie przejëto sië drukowanymi
tam artykuîami. Sprawa, którâ
udowodniîem, byîa, biologicznie rzec
biorâc, nieprawdopodobna, ot, jeszcze
jedna szalona maîomiasteczkowa
historyjka, którâ C. Mather uznaî za
dostatecznie naiwnâ aby doîâczyê do
swej "Magnalia Christi Americana",
jednak dysponowaî tak nikîymi
dowodami, ûe nie oômieliî sië nawet
wymieniaê nawet nazwy miejscowoôci, w
której wydarzyî sië ów koszmar. Co do
mnie, to sposób w jaki uwypukliîem
niektóre aspekty starej, posëpnej
opowieôci byî raczej typowy dla
peînego fantazji lichego pisarzyny.
Mather faktycznie opowiadaî o
narodzinach tej istoty, ale nikt
prócz taniego îowcy sensacji nie
myôlaî, ûe TO - istota z krwi i koôci
- mogîaby dorosnâê, a nocami zaglâdaê
ludziom do okien i ukrywaê sië na
poddaszu, w starym domu - aû kiedyô
ktoô dostrzegî jâ w oknie i osiwiaî,
nie mogâc opisaê tego co zobaczyî.
Caîa sprawa zdawaîa sië trâciê taniâ
sensacjâ i Manton nie omieszkaî o tym
wspomnieê. Wówczas opowiedziaîem mu o
tym, co wyczytaîem w starym dzienniku
z lat 1706 - 1723, odnalezionym wôród
rodzinnych dokumentów, niecaîâ milë
od miejsca, w którym siedzieliômy, i
o bliznach na piersi i plecach mego
przodka, o których wspomniano na
kartach pamiëtnika. Opowiedziaîem mu
równieû o innych lëkach panujâcych w
tej okolicy, o historiach
przekazywanych szeptem, z pokolenia
na pokolenie, i o tym jak zgoîa
niemistyczny obîëd dosiëgnâî chîopca,
który w 1793 roku wszedî do
opuszczonego domu w poszukiwaniu
pewnych konkretnych ôladów, które
spodziewaî sië tam znaleúê. To
musiaîo byê okropne - nic dziwnego,
ûe wraûliwi studenci wzdrygali sië na
samâ myôl o erze purytaïskiej w
Massachusetts. Tak nie wiele wiadomo
o tym co sië wtedy dziaîo - niemniej
nawet maîe wzmianki o wydarzeniach
jakie miaîy wówczas miejsce, sâ
niczym przyprawiajâcy o mdîoôci obraz
rozkîadajâcego sië trupa i gnijâcych
tkanek przesyconych woniâ rozkîadu. W
erze tej nie byîo mowy o piëknie ani
o wolnoôci, widaê to w architekturze
i budowlach z tamtego okresu, a takûe
w ociekajâcych jadem kazaniach
pseudoduchownych. A wewnâtrz owego
zardzewiaîego ûelaznego kaftana
bezpieczeïstwa czaiîy sië szokujâce
koszmary, ohyda, perwersja i
diabolizm. Oto prawdziwa hipoteza
Nienazwanego.
Cotton Mather w swojej demonicznej
"Szóstej ksiëdze", której nie naleûy
czytaê po zmierzchu, rzucajâc klâtwë
bynajmniej nie przebieraî w sîowach.
Posëpny, niczym ûydowski prorok,
lakonicznie obojëtny - w czym do dziô
nie ma sobie równego, opowiedziaî
historië o bestii, którâ przywoîaî,
stworze bëdâcym czymô wiëcej aniûeli
zwierzëciem, ale mniej niû
czîowiekiem, istocie ze skazâ na oku,
i o nieszczësnym wrzeszczâcym pijaku,
którego powieszono, bo miaî takie
samo oko. Tyle Mather - z jego
dziarskich sîów nie sposób jednak
domyôleê sië co wydarzyîo sië
póúniej. Byê moûe autor nie wiedziaî,
a moûe nie odwaûyî sië o tym napisaê.
Inni wiedzieli, ale nie oômielali sië
mówiê; tajemnicâ poliszynela byîa
ciëûka zasuwa wiszâca na drzwiach
prowadzâca na poddasze w domu pewnego
bezdzietnego, zuboûaîego,
zgorzkniaîego starca, który poîoûyî
wielkâ, pozbawionâ napisu pîytë
nagrobnâ przy zapomnianym, nie
odwiedzanym przez nikogo grobie,
choê, jeôli dobrze poszukaê, moûna by
natknâê sië na opowieôci, które nawet
najwiëkszemu ômiaîkowi zmroziîyby
krew w ûyîach. Wszystko to odnalazîem
w pamiëtniku mego przodka;
niedopowiedzenia, aluzje, insynuacje,
przekazywane ukradkiem opowieôci o
istocie ze skazâ na oku, widywanej
nocami w oknie albo na opuszczonych
îâkach, na skraju lasu. Któregoô
wieczora coô napadîo mego przodka na
mrocznej drodze, w dolinie,
pozostawiajâc mu po sobie ôlady rogów
na piersiach i maîpich pazurów na
plecach; na ziemi zaô, obok miejsca
napaôci natrafi no na ôlady jakby
rozszczepionych kopyt i niezbyt
wyraúnych, zamazanych antropoidalnych
îap. Innego razu, tuû przed ôwitem,
kiedy byîo jeszcze ciemno, na Meadow
Hill, pewien poczmistrz ôcigaî i
nawoîywaî pëdzâcâ przeraúliwymi
susami, bezimiennâ istotë - i wielu
uwierzyîo w jego opowieôê. Rzecz
jasna, dziwne komentarze wzbudziî
fakt, kiedy pewnej nocy w 1710 roku
bezdzietny, zruinowany starzec zostaî
pochowany w krypcie za domem, opodal
pozbawionej napisu pîyty nagrobnej.
Drzwi na poddasze nigdy nie zostaîy
otwarte, ale dom pozostawiono w
nietkniëtym stanie, przeraûajâcy i
opuszczony. Kiedy dobiegaîy zeï
osobliwe odgîosy, ludzie szeptali i
wzdrygali sië nerwowo, majâc
nadziejë, ûe zamek na drzwiach
poddasza jest dostatecznie silny. Ich
nadzieje okazaîy sië jednak pîonne,
kiedy na plebanii miaîa miejsce
upiorna tragedia - potworna zbrodnia,
z której nikt nie uszedî caîo, a
ciaîa byîy straszliwie zmasakrowane.
W miarë upîywu lat legendy nabieraîy
coraz bardziej mrocznego charakteru -
przypuszczam, ûe to coô, jeûeli byîo
ûywe, musiaîo umrzeê. Wspomnienia
jednak trwaîy nadal w ludzkiej
pamiëci i z roku na rok stawaîy sië
upiorniejsze, poniewaû otoczone byîy
tak gîëbokim rombem tajemnicy.
Podczas mojej opowieôci, Manton
praktycznie przez caîy czas milczaî i
zauwaûyîem, iû moje sîowa wywarîy na
nim ogromne wraûenie. Nie wybuchnâî
ômiechem kiedy przerwaîem, ale jak
najbardziej powaûnie, zapytaî o
chîopca, który w 1793 roku postradaî
zmysîy i który byî bohaterem mojego
opowiadania. Powiedziaîem mu dlaczego
chîopiec udaî sië do tego
opuszczonego, unikanego przez
wszystkich domu i stwierdziîem, ûe
powinno go to zainteresowaê, gdyû
wierzyî, ûe w oknach pozostajâ
uwieïczone odbicia tych, którzy przed
nimi siadywali. Chîopiec chciaî
zobaczyê okna tego upiornego poddasza
powodowany opowieôciami o widywanych
za nimi istotach, i wróciî wrzeszczâc
jak opëtany. Manton, kiedy to
mówiîem, pogrâûony byî w zamyôleniu,
ale stopniowo odzyskiwaî swój
analityczny sposób rozumowania. Aby
kontynuowaê nasz spór przyjâî
moûliwoôê rzeczywistego istnienia
jakiegoô nienaturalnego monstrum, ale
upomniaî mnie, ûe nawet najbardziej
chory wybryk natury nie musi byê
NIENAZWANY lub naukowo nieopisany.
Podziwiajâc jego przekonanie i
upór, dorzuciîem jeszcze kilka
informacji zebranych wôród starych
mieszkaïców tych okolic. Póúniejsze
legendy - wyjaôniîem - dotyczâ
ogromnych, potwornych widm, bardziej
przeraûajâcych niû jakakolwiek istota
z krwi i koôci, duchów
przybierajâcych ksztaît
niewyobraûalnych bestii - niekiedy
wizualnych, kiedy indziej zaô jedynie
wyczuwalnych, które pojawiajâ sië w
bezksiëûycowe noce aby nawiedzaê
stary dom, znajdujâcâ sië za nim
kryptë i grób, gdzie obok pozbawionej
napisu pîyty cmentarnej, wyrosîo
mîode drzewo. Niezaleûnie od tego,
czy owe widma rzeczywiôcie wysysaîy
krew, albo jak gîosiîy plotki,
rozrywaîy ludzi na strzëpy, nie ulega
wâtpliwoôci, ûe wywieraîy na ludzi
silny i nie ustajâcy wpîyw; starzy
mieszkaïcy tych okolic obawiali sië
ich jak ognia, choê przez ostatnie
dwa pokolenia owe posëpne historie
zostaîy nieco zapomniane - byê moûe
umierajâ ômierciâ naturalnâ, poniewaû
nikt ich nie wspomina. Poza tym
wykraczajâc na poletko estetyki,
jeôli psychiczne emancje istot
ludzkich ulegajâ groteskowym
deformacjom, co mogîoby lepiej
wyraziê skrzywione i zîowrogie
odbicie, jeûeli nie obraz zîoôliwego
ducha, chaotycznej perwersji i
deprawacji, apotezë mrocznego,
chorego bluúnierstwa przeciwko
naturze? Czy stworzona przez "martwy"
mózg hybrydycznego koszmaru mglista
zgroza nie staîaby sië w efekcie
odraûajâcâ w swej prawdziwoôci wizjâ
jedynego w swoim rodzaju,
odraûajâcego i zatrwaûajâcego
NIENAZWANEGO? Musiaîo juû byê bardzo
póúno. Nietoperz przeleciaî tuû obok,
ocierajâc sië lekko o mnie i wydaje
mi sië, ûe dotknâî równieû Mantona,
bo choê go nie widziaîem, poczuîem,
ûe podniósî rëkë. Odezwaî sië tymi
sîowy:
- Czy ten dom z oknem na poddaszu
wciâû jeszcze stoi i jest opuszczony?
- Tak - odparîem. - Widziaîem go.
- I znalazîeô tam coô - na poddaszu
albo gdzie indziej?
- Pod okapem leûaî stos koôci. Byê
moûe to wîaônie te koôci zobaczyî ów
chîopiec; jeûeli byî dostatecznie
wraûliwy, nie musiaî widzieê odbicia
w szybie aby postradaê zmysîy. Jeûeli
wszystkie naleûaîy do jednej istoty,
musiaî to byê naprawdë zatrwaûajâcy,
ogromny potwór. Byîoby bluúnierstwem
pozostawienie takich szczâtków
niepogrzebanych, toteû wróciîem tam z
workiem i zaniosîem je do grobowca za
domem. Byîa tam szczelina, przez
którâ wsunâîem je do ôrodka. Nie
uwaûaj mnie za gîupca - powinieneô
byî widzieê të czaszkë. Miaîa
czterocalowe rogi, ale twarz i
szczëka wyglâdaîy jak ludzkie.
W koïcu poczuîem wyraúnie, ûe
siedzâcy tuû obok mnie Manton
wzdrygnâî sië. Mimo to jednak, jego
ciekawoôê ani trochë nie osîabîa
- A co z szybami?
- Wszystkie powybijane. W jednym z
okien brakowaîo framugi, w innych zaô
nie byîo nawet jednego kawaîka szkîa.
To byîy ûebrowane okna, starego typu,
które wyszîy z uûycia przed koïcem
siedemnastego wieku. Wyglâda na to,
ûe szyb nie byîo w oknach tego domu
od dobrych stu lat - moûe to chîopiec
je powybijaî - legendy o tym nie
wspominajâ.
Manton znów sië zamyôliî.
- Chciaîbym zobaczyê ten dom. Gdzie
on jest? Szyby nie szyby, chciaîbym
mu sië przyjrzeê. Podobnie jak
grobowcowi, do którego wîoûyîeô tamte
koôci i temu drugiemu bez napisów...
to wszystko musi byê naprawdë
przeraûajâce.
- Widziaîeô to wszystko... dopuki
nie zrobiîo sië ciemno.
Mój przyjaciel byî bardziej
zdenerwowany niû przypuszczaîem, bo
kiedy zakoïczyîem moje maîe
przedstawienie, odsunâî sië ode mnie
gwaîtownie i otworzywszy szeroko usta
wydaî najpierw zduszone chrzâkniëcie,
a potem przeraúliwy, przeciâgîy
krzyk, w którym zawarîo sië caîe
napiëcie skumulowane w jego wnëtrzu
przez ten dîugi wieczór. Byî to
dziwny krzyk i tym bardziej
przeraûajâcy, ûe doczekaî sië
odpowiedzi. Brzmiaî jeszcze, kiedy w
otaczajâcej mnie atramentowej
ciemnoôci usîyszaîem gîuchy trzask -
dúwiëk otwieranego ûebrowanego okna,
w stojâcym nieopodal przeklëtym domu.
A jako, ûe inne framugi odpadîy juû
przed wieloma laty, nie miaîem
wâtpliwoôci, iû sîyszaîem
skrzypniëcie framugi owego
demonicznego, pozbawionego szyb,
przeraûajâcego okna na poddaszu.
Zaraz potem, równieû od strony
domu, buchnâî szumiâcy upiornie
podmuch lodowatego, cuchnâcego
powietrza i usîyszaîem przeszywajâcy
do szpiku koôci wrzask rozlegajâcy
sië tuû obok mnie, przy samej
krawëdzi szczeliny owego mrocznego
grobowca kryjâcego szczâtki czîowieka
i potwora.
Przepisaî: º58Trzeúwy/Whelpzº01